Strony

poniedziałek, 11 listopada 2013

Fuerteventura | Szarość i wyłaniające się z niej cynamonowe góry....

Był sierpień, pierwszy wtorek miesiąca. Zapadał już zmierzch, kiedy w pośpiechu wrzuciliśmy walizki do samochodu i z podekscytowaniem pognaliśmy na lotnisko.  Od paru dni w głowie miałam kolaż zdjęć z którymi zapoznałam się przed wyjazdem.  Zawsze tak robię, zgłębiam w internecie i poczciwych papierowych przewodnikach  temat miejsca do którego jadę, po prostu lubię wiedzieć co, jak i gdzie.  Tym razem zrobiłam to jednak o wiele dokładniej, gdyż podróż ta była wyjątkowa. Najbardziej wyjątkowa z wyjątkowych, bo pierwsza z błyszczącą, a wręcz lśniącą nowością  obrączką na serdecznym palcu mojej prawej dłoni :-) Tak, to był wtorek po TEJ sobocie, kiedy to powiedzieliśmy sobie magiczne, sakramentalne TAK! 
W samolocie, niemal zaraz po starcie zamknęłam oczy, ale nie było mowy o spaniu... i nawet nie chodzi o te urocze maluchy płaczące przez całą drogę za moimi plecami,  które okazały się być baardzooo czułe na drobne turbulencje... Przez ponad pięć i pół godziny lotu migały mi w głowie obrazki nieziemskiego turkusu oceanu, białe wydmy, palmy na plaży i słynne niekończące się łachy piachu.  


 

Przyznam szczerze, że nie uwielbiam latać samolotami, za każdym razem jest we mnie taki nieznośny strach i niepokój, traktuję lot raczej jako środek transportu konieczny do przemieszczania się między krajami a nie jako przyjemność samą w sobie. Wygląda na to, że naoglądałam się zbyt dużo filmów katastroficznych. A muszę przyznać, że mam do nich szczęście, za każdym razem gdy się gdzieś wybieram trafiam na takowy w telewizorni.  Oczywiście lubię te wszystkie podniebne widoki, szczególnie podczas startów i lądowań, chmury z góry i takie tam. Niemniej jednak znajomi śmieją się ze mnie, że osiągnęłam perfekcję w nasłuchiwaniu dźwięku silników i innych technicznych szumów... Na szczęście na lotnisku można kupić niezawodne znieczulacze, które pomagają przetrwać wszystkim te 'męki' ;-P
Oczy otworzyłam dopiero gdy pilot obniż loty i poczułam wysuwające się podwozie. Za oknem zaczęła pojawiać się wyspa w całej okazałości. Dopiero świtało. Zawahałam się. Przepraszam czy podczas lotu coś się zmieniło? Np. kierunek podróży?! A może ktoś na chwilę wyłączył te wszystkie kolory o których przed chwilą marzyłam..? Chyba nie tak to sobie wyobrażałam... Szarość... to chyba dobre słowo... zobaczyłam szarość i wyłaniające się z niej cynamonowe góry...  Żadna z powyższych sytuacji się jednak nie wydarzyła. Trafiłam o czasie, we właściwe miejsce. Na Fuerteventure!
Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Najpierw, jeszcze na schodach samolotu,  oberwaliśmy prosto w twarz zdecydowanym podmuchem gorącego powietrza. Jak się później okazało, Fuerta powitała nas Sirocco. Mimo wczesnej pory, z minuty na minutę, oczy miałam coraz większe ze zdziwienia i niedowierzania w to co widzę. Do hotelu jechaliśmy około godzinę, mijając po obu stronach tylko i wyłącznie suchy piach...  Na miejscu boy hotelowy zafundował nam orzeźwiającą przejażdżkę meleksem po pięknym, tarasowo położonym, rozległym terenie hotelu. W między czasie nasze bagaże znalazły się w pokoju. W tym miejscu pojawiła się radość na mojej twarzy. Okazało się, że czeka na nas kosz owoców, powitalny szampan i widok z okna na na ocean! Nawet o tym nie marzyłam, przecież zazwyczaj najpierw upychają gości po najsłabszych pokojach by czasami za tzw. 'dodatkową opłatą'  to odkręcić.




Delikatnie zmęczeni podróżą, poszliśmy na przygotowane dla nas wczesne śniadanie. Szybciutko wsunęliśmy po ciepłym croissancie z czekoladą i kawie. Nie mogliśmy dłużej czekać na spotkanie z Atlantykiem. 
 





Plaża w tym miejscu miała ponad 300 m szerokości, najpierw kolczaste krzewy a potem już tylko miałki, biały piaseczek. Rześka. To było pierwsze co pomyślałam stojąc stopami po kostki w wodzie. Środek sezonu, to chyba ocean mógłby być cieplejszy... ale co tam, było pięknie!

Pierwszy dzień przeleżeliśmy [czytaj: przespaliśmy] na plaży... drugi, trzeci i czwarty zresztą też... w końcu po kilkumiesięcznych przygotowaniach do tego wielkiego, najważniejszego [jejku jak to dramatycznie brzmi ;-P ] dnia w życiu należało nam się trochę błogiego lenistwa.  Zwiedziliśmy więc hektary ogrodów hotelowych i wszystkie bary z kolorowymi drinkami typu. trzy warstwy i palemka ;-)



No dobra… piękne plaże, totalny relax i wypoczynek, ale co tu robić gdy po kilku dniach jedzenie i drinki w hotelu już się znudzą? O tym w kolejnych postach ;-)







 


4 komentarze:

  1. Plaża cudo, chyba dziś tego klimatu mi najbardziej brakuje. Być tam właśnie na chwil parę ;))). cudowna dawka słońca!

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam się, poleżałoby się, poleżało... szczególnie że za oknem mżawka i coraz chłodniej ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mi również podobało się na Fuerte ;) Niby taka zwyczajna, wakacyjna destynacja, ale moim zdaniem wyspa jest bardzo ciekawa kulinarnie i bardzo fotogeniczna.
    Krem na bazie aloesu, który kupiłam na miejscu okazał się idealny po dniu spędzonym na słońcu. Morro Jable to moim zdaniem najładniejsze miasteczko na wyspie. No i te urocze pręgowce, których jest tam pełno... ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Objechałam całą wyspę i też Morro Jable ( w którym mieszkałam) podobało mi się najbardziej. A jeśli chodzi o wszędobylskie pręgowce to swoim urokiem zasłużyły na własnego foto-posta ;-) Mam chyba ze 100 zdjęć z ich udziałem :-) Niebawem wrzucę na bloga!

      Usuń

Zapraszam do komentowania :-)